» Blog » Walka w kosmosie czy spejs kombat? - notka polemiczna
23-11-2009 01:46

Walka w kosmosie czy spejs kombat? - notka polemiczna

W działach: RPG, przemyślenia | Odsłony: 261

Walka w kosmosie czy spejs kombat? - notka polemiczna
Omlet na swym blogu poruszył bardzo ciekawy temat - walk w kosmosie w realiach z pogranicza military SF i hard SF. Nie ukrywam, że temat ten mnie bardzo interesuje a cykl Honor Harrington (do którego Omlet się miejscami odnosi) jest jednym z moich ulubionych. Sam miałem szereg przemyśleń na ten temat; nie ze wszystkimi tezami Omleta się zgadzam i to chyba ostatecznie sprowokowało mnie do podzielenia się swoimi spostrzeżeniami na temat walk w kosmosie. Ze względu na polemiczny charakter notki, polecam uprzednio zapoznać się z wpisem na Barłogu.

Pociski rakietowe - TAK

Co do oręża kosmicznych wojowników, nie sposób mi polemizować z Omletem. Według mnie należy jednak podkreślić, czym jest taka rakieta w naszym hard SF. Zdecydowanie bardziej od określenia "rakieta" należałoby mówić o pociskach samosterujących posiadających własne źródło napędu. Taki pocisk może być zaprogramowany do wykonania dowolnych zadań, uzbrojony w dowolną głowicę, a nawet wykorzystany jako rodzaj miny. Ja myślę o tych "rakietach przyszłości" raczej jako o dronach bojowych. W przeciwieństwie do Webera, nie wierzę w możliwość kontrolowania salw pocisków przez okręt-matkę; wizualizuję swoje drony jako maszyny fire&forget, które muszą same odnaleźć drogę do celu i być niepodatne na zakłócenia. Wprowadzanie poprawek do trajektorii rakiet na dystansach milionów kilometrów, gdzie impuls świetlny potrzebuje kilku minut na swą podróż, i gdy liczy się każda sekunda reakcji - brzmi to nieco niewiarygodnie.

Inną kwestią, jaką wziąłbym pod rozwagę, to sposób przenoszenia i wystrzeliwania pocisków. Już Weber zaskoczył mnie przyjemnie, wprowadzając ideę zasobników rakietowych, choć nieco w inny sposób niż sobie wyobrażałem. U Webera, skomasowanie salwy ma na celu przeciążenie systemu obrony przeciwrakietowej przeciwnika - stąd idea stawiania zasobników, które następnie miały wystrzelić wszystkie pociski jednocześnie i uzyskać efekt zwany współcześnie jako MRSI (Multiple Rounds Simultaneous Impact, jednocześne trafienie w cel kilku pocisków - w domyśle wystrzelonych z tego samego działa). Jest to taktyka jak najbardziej sensowna i mająca odpowiednik we współczesnej marynarce wojennej - tu też prowadzimy ostrzał salwami z kilku jednostek na raz, starając się jednocześnie zredukować czas ładowania wyrzutni. Wszystko by przeciążyć obronę przeciwrakietową przeciwnika.

Ja skupiłem się jednak na jeszcze innym atucie zasobników. Mianowicie, zasobniki mają jeszcze jedną przewagę nad klasycznymi wyrzutniami - mogą zostać postawione tak, by zoptymalizować trajektorię pocisku. Spójrzmy bowiem na wyrzutnie pionowe, montowane na współczesnych okrętach - pocisk w krótkim czasie po starcie musi wykonać skręt o 45 stopni by obrać kurs na cel. A to oznacza stratę czasu, przyspieszenia i paliwa (czyli w efekcie również stratę zasięgu i zdolności manewrowania). Stąd też idea obrotowych zasobników, które wystrzeliwuje się już we właściwym położeniu (np. przodem w stronę rufy gdy nasz okręt jest ścigany) i które mogą nieznacznie skorygować kurs silnikami manewrowymi przed wystrzeleniem pocisków.

Z tezą Omleta o użyciu laserów, dział elektromagnetycznych itp. zabawek jako środków obrony bezpośredniej (point-defense weapon system) nie zamierzam polemizować, gdyż jest najzwyczajniej w świecie trafna.

Broń atomowa - NIE, ale...

Teza Omleta o mniejszych osiągach broni nuklearnej w kosmosie jest po części trafna. Rzeczywiście, efekt fali uderzeniowej i termicznej w próżni nie występuje. Omlet zapomina jednak, że brak atmosfery oznacza również niemal nieograniczone rozchodzenie się promieniowania w próżni w dawkach mogących wysmażyć elektronikę i zabić ludzki personel okrętu, zostawiając w kosmosie dryfujący wrak. Jeden z moich znajomych opowiadał mi kiedyś o jeszcze jednym efekcie towarzyszącym eksplozji ładunku nuklearnego w przestrzeni kosmicznej - mianowicie zamianie promieniowania w energię cieplną, gdy fala promieniowania uderza o statek kosmiczny. Rzekomo energia ta przy dostatecznie wysokim promieniowaniu może po prostu spopielić statek. Niestety, do źródeł potwierdzających tą tezę nie dotarłem.

Ale jest też jeszcze jeden aspekt, o którym Omlet zapomina. Bomba atomowa może już niedługo stać się przeżytkiem. Przed nam perspektywa urządzenia o wiele bardziej wydajnego - bomby antymateryjnej. Biorąc pod uwagę, że według niektórych szacunków wytworzenie 1 grama antymaterii kosztuje 62,5 biliona dolarów ale wraz z rozwojem technologii koszty szybko spadają, taka technologia stanie się dla nas dostępna jeszcze w tym wieku. Według informacji jakie znalazłem, tylko 1% masy materiału rozszczepialnego w bombie atomowej jest zamienianych w energię, podczas gdy w bombie antymateryjnej, wartość ta wynosi ok. 50%. Dlatego też reaktory antymateryjne są w mojej wizji hard SF stałym elementem wyposażenia statków kosmicznych.

Głowice laserowe - NIE

Mój opór przeciwko głowicom laserowym może wydawać się dziwny zwłaszcza, że pomysł jest kompatybilny z koncepcją dronów bojowych. Dlatego też już spieszę z tłumaczeniem. Pomysł Webera - głowice wyposażone w działa laserowe, rażące cel gdy pocisk znajdzie się odpowiednio blisko - ma według mnie jedną cechę, która jest jednocześnie olbrzymią zaletą i wadą. Chodzi mi mianowicie o skalę zniszczeń. Z fabularnego punktu widzenia głowice laserowe to cudowna rzecz. Okręt może obrywać raz za razem, tracić kolejne sekcje, a mimo to wciąż wyjść zwycięsko z pojedynku artyleryjskiego. Co więcej, załoga (a więc i nasi bohaterowie) również mają szansę przeżyć. W uniwersum, gdzie realia SF mieszają się z erą napoleońską i pierwszowojenną, jest to zdecydowanie trafne rozwiązanie. Ale czy walka w kosmosie wyglądałaby tak w rzeczywistości? Jakoś trudno mi w to uwierzyć.

Laser działa na cel punktowo, co oznacza nie tylko małe zniszczenia, ale też konieczność bardzo precyzyjnego naprowadzenia wiązki na cel. Odchylenie rzędu milimetra w kosmicznej skali odległości oznacza, że chybiliśmy wrogi okręt o kilometry. Nawet umieszczenie w głowicy kilku dział laserowych niewiele zmienia; pojedynczy pocisk wciąż może stosunkowo niewiele. Zwłaszcza, że kierunek rażenia głowicy jest ograniczony do stożka, którego wierzchołek stanowi jej dziób. Porównajmy to z głowicą antymateryjną, która może zaatakować cel lecąc po dowolnym kursie. Wystarczy, że wybuchnie dostatecznie blisko. Na to wszystko składa się jeszcze jeden problem, mianowicie konieczność umieszczenia na pokładzie pocisku odpowiedniego dla lasera źródła energii (skoro pocisk to "jednorazówka", być może kondensatorów). Wszak urządzenie jakim jest laser przetwarza i koncentruje energię na punkcie; bomba zaś jest o tyle prymitywniejsza, że po prostu w sposób gwałtowny i niekontrolowany ją wyzwala.

Webera broni jednak jedna, zasadnicza rzecz, o której zresztą Omlet wspomniał - tarcze energetyczne. W swym cyklu powieści Weber bardzo konsekwentnie tłumaczy pseudofizykę świata i ten specyficzny duet tarcza/laser jest na tyle zgrany, że czytelnik zazwyczaj nie ma problemu z zaakceptowaniem tej koncepcji. Mam jednak wątpliwości, czy koncepcja ta ma rację bytu, gdy zostanie wyjęta poza Honorverse.

Myśliwce - TAK

Moim zdaniem Omlet nieco zbyt szybko skreślił myśliwce jako wartościowe narzędzie kosmicznej zagłady. Zanim przedstawię swe stanowisko, wspomnę tylko o dwóch założeniach. Po pierwsze, zakładam, że bez znaczenia jest, czy myśliwiec pilotuje człowiek czy komputer (tą kwestią zajmiemy się później). Po drugie, zakładam, że myśliwiec różni się od pełnowymiarowego okrętu przede wszystkim skalą: co ważne, może przenosić pociski samosterujące.

Gdy weźmiemy pod uwagę te założenia, dostrzeżemy podstawową cechę myśliwców - cenę. Za koszt jednego okrętu można wystawić kilka formacji myśliwców. Myśliwce te mogą działać osobno, wykonywać różne misje bojowe, od rozpoznania i patroli po skoordynowane ataki z różnych kierunków na jeden cel. Strata myśliwca jest mniej dotkliwa i łatwiej go zastąpić nowym; nawet, jeśli w trakcie walki stracimy pół formacji myśliwców wciąż koszta będą mniejsze niż w przypadku straty całego okrętu. Jednocześnie, jeden myśliwiec może (przynajmniej w teorii) zniszczyć okręt. Drugą, nieco mniej istotną cechą jest rozmiar, który potencjalnie utrudnia wykrycie myśliwca i ułatwia zamaskowanie go przy pomocy systemów elektronicznych, czyniąc wartościową bronią w zasadzkach i szybkich rajdach. Rozmiar, a właściwie rzecz z nim powiązana - masa - odgrywa też spore znaczenie w przypadku prędkości relatywistycznych (bliskich prędkości światła). teoretycznie myśliwce mogą być szybsze, gdyż posiadają mniejszą masę i przez to potrzebują mniej energii do osiągnięcia tej samej prędkości.

Ważna jest również kwestia napędu. Myśliwce mają moim zdaniem o wiele większe prawo bytu, gdy mogą przebywać przez długi czas z dala od stałych baz/lotniskowców oraz - co bardzo ważne - przemieszczać się szybciej od światła. W przypadku, gdy oba warunki zostaną spełnione, drobnoustroje stają się bardzo elastycznym elementem wszystkich sił kosmicznych.

Manewry i inne - TAK, ale...

Wydaje mi się, że omawianie w teorii jak poruszają się względem siebie okręty w próżni nie ma sensu, gdyż... nie poruszają się one w całkowitej pustce. Praktycznie wszystkie bitwy w kosmosie dzieją się w ramach jakiegoś układu planetarnego z bardzo prozaicznego powodu - o miliardy kilometrów sześciennych próżni nie bardzo jest sens walczyć. Każdy układ planetarny ma więc swą specyfikę - gdzieś tam, wśród planet, księżyców i asteroid jest coś, o co warto ginąć, oraz coś, co ma nam to ginięcie ułatwić. Tak więc mamy planetarne i księżycowe kolonie, stacje kosmiczne, instalacje górnicze, stocznie orbitalne, satelity komunikacyjne, systemy wczesnego ostrzegania, bezzałogowe stanowiska obronne, bazy zaopatrzeniowe, pola minowe. Długo by wymieniać. Sporo zależy też od zamiarów nieproszonego gościa - czy chce po prostu zmieść nas z powierzchni ziemi? Przeprowadzić desant na planetę? A może jego celem jest prewencyjne zniszczenie naszej floty? wszystkie te czynniki sprawiają, że każda kosmiczna bitwa jest inna, uczestniczą w niej inne siły i ich początkowe rozmieszczenie jest również inne. Wydaje mi się, że świetnie oddaje to Weber, który na przestrzeni kilkunastu tomów przedstawia nam szereg różnych bitew, z których praktycznie każda jest inna.

Coś od siebie - czynnik ludzki

Moim zdaniem jedno z ważniejszych pytań, jakie należy sobie zadać, brzmi: po co nam człowiek na pokładzie statku kosmicznego? Mało osób zdaje sobie sprawę z tego, że nawet w dniu dzisiejszym funkcja pilota wśród astronautów jest praktycznie zbędna; to lobby pilotów doświadczalnych i etosowi lotnika zawdzięczamy fakt, że do dziś piloci latają w promach kosmicznych. Gdyby nie oni, prawdopodobnie już misja Apollo 11 nie zawierałaby żadnego pilota, a samych naukowców. Automatyka systemów lotu niemal wyklucza czynnik ludzki. Tą zbędną rolę elementu ludzkiego dobrze oddawał Cyberpunk 2020, gdzie komputery pokładowe latały i strzelały za pilotów, którzy praktycznie bezradnie obserwowali przebieg starć w bezkresnej, kosmicznej pustce.

A jednak ja jestem zwolennikiem pozostawienia miejsca dla pilotów w hard SF. Zanim zacznę podawać ku temu merytoryczne argumenty, najpierw jeden niemerytoryczny. Otóż military/hard SF jest, najzwyczajniej w świecie,o tych nieszczęsnych pilotach. To oni są bohaterami. Fakt, możemy ich wyrzucić i na ich miejscu umieścić komputer. Ale to po prostu nie będzie fajne!

Teraz nieco argumentów merytorycznych. Po pierwsze, Hard SF wiążę dość silnie z nurtem post-human (transhumanizmem). Człowiek przyszłości to nie homo sapiens sapiens z początku XXI wieku - to homo sapiens superior, udoskonalony genetycznie i zespolony z maszyną. W jego krwi pływają inteligentne nanomaszyny, a jego umysł potrafi bezpośrednio komunikować się ze wszystkimi systemami okrętu. Jego ciało jest odporne na przeciążenia i przez większą część kosmicznych wojaży zawieszone jest w hibernacji, pływając bezpiecznie w zbiorniku z płynem przeciwprzeciążeniowym. Po co jednak ryzykować życie tego superczłowieka i umieszczać go w statku kosmicznym, narażając na śmierć?

Po pierwsze dlatego, bo to stosunkowo tanie. Tu do mojej wizji hard SF wkradają się antyutopijne tony - możemy sobie po prostu wyprodukować nowego. Sklonować, nafaszerować elektroniką, wypalić w umyśle odpowiednią wiedzę - i jednocześnie dać mu na tyle swobody rozwoju, by zdołał ukształtować się w unikalną jednostkę ludzką. Po drugie dlatego, że człowiek jest postrzegany jako czynnik decyzyjny, którego nie może zabraknąć w sytuacji, gdy na skutek incydentu może dojść do wojny między gigantycznymi, kosmicznymi imperiami. Po trzecie dlatego, że człowiek posiada pewne cechy - intuicję, kreatywność, nieprzewidywalność - które (jak wierzę) pozostaną nawet dla najlepszego AI nieosiągalne. Dlatego też pilot przyszłości nie jest dla mnie tylko człowiekiem ani tylko maszyną - jest raczej symbiotycznym połączeniem tych dwóch rzeczy.

Oczywiście, wizja ta nie jest kompatybilna z wizją Webera, gdzie na okrętach służą tysiące osób, czy z wizją większości twórców SF, gdzie piloci przypominają dzisiejszych asów za sterami F-16. Jest to jednak nie do pogodzenia z hard SF bez sporego zawieszenia niewiary.

Trójwymiarowa walka - a czemu nie?

Na koniec mały prezent dla Omleta, który wszak zainspirował mnie do napisania tej notki i dla wielu innych erpegowców, którzy skrobią własną mechanikę walk w kosmosie. Według mnie, trójwymiarowa walka nie jest taka trudna do wprowadzenia na sesję RPG, jeśli sprowadzimy ją do pewnego abstraktu. Mianowicie, jakiś czas temu eksperymentowałem z mechaniką walk myśliwców opartą o nowatorskie rozwiązanie. Sytuacja pomiędzy poszczególnymi walczącymi myśliwcami była opisana za pomocą "sytuacji taktycznej". Odowiadała ona za to, jak łatwo trafić przeciwnika. Była to cecha obejmująca wzajemną pozycję, prędkość i kurs. Jeśli przeciwnik siedzi nam na ogonie - jego sytuacja jest o wiele lepsza, niż nasza. Jeśli lecimy prosto na siebie - obaj mamy dobrą sytuację do strzału. Jeśli się od siebie oddalamy - nasza sytuacja jest słaba. Myśliwce mogły wykonywać manewry, próbując zmniejszyć sytuację przeciwnika i/lub zwiększyć swoją. Walka zatem sprowadza się do manewrowania w celu uzyskania jak najlepszej sytuacji i otwarcia ognia dopiero w momencie, gdy mamy szansę na celny strzał. Ten mechanizm powinien być oczywiście wsparty listą manewrów, atutów i specjalnego sprzętu pozwalającego nam wpływać na sytuację taktyczną. Niestety, pomysł - jak wiele innych - nie doczekał się realizacji. Być może wam uda się go przetestować i z powodzeniem wcielić w życie?

Zamiast podsumowania

Mam nadzieję, że przeczytasz tą notkę, Omlecie i wysmażysz soczystą kontrpolemikę. Jak już pisałem, temat wojny w hard SF mnie bardzo interesuje i z chęcią wymienię się merytorycznymi argumentami. wszystkich pozostałych czytelników również zachęcam do wymiany uwag i sugestii.
Komentarze na tym blogu są zablokowane.